Straszne Zarazy wróciły. Zakradły się po cichutku, po kryjomu. Nikt się ich nie spodziewał. Lato w pełni, w stawie dziadków pojawiły się kijanki, biegaliśmy po łąkach goniąc motyle a upalne popołudnia spędzaliśmy na hamaku czytając książki i popijając babciny kompot. Aż któregoś dnia pojawił się Znak, że oto są. Niewinny katar. Niby nic, no bo kto by się tym przejmował małym katarem, zaraz przejdzie – próbowała bezskutecznie lekceważyć to Matka. Którejś upalnej nocy Miętusa pokaszliwał lekko. W dzień kaszel się nasilił – choć Tata i Babcia twierdzili, że to tylko Matki urojenia. Tedi zaś wesoło raczkował z gilami do pasa. Ale nic więcej. Ani temperatury. Ani złego samopoczucia. Ani innych objawów. Wprost przeciwnie, Bachory pełne życia i energii dokazywały beztrosko i radośnie.
Matce się jednak uruchomił alarm. Straszne Zarazy wróciły.
Po tygodniu Tata Chłopców się poddał. Dobrze, jak chcesz zawieźmy ich do lekarza. Ale wiesz, że to tylko twoja hipochondria? Spojrzał na nią niepewnie, bo przez tyle lat neurotyczna osobowość matki zaczęła mu się udzielać.
Wyrok był jednoznaczny. Miętus – zapalenie oskrzeli. Antybiotyk. Tedi – obustronne ropne zapalenie uszu. Antybiotyk.
Straszne Zarazy czaiły się po kątach chichocząc głupawo. I któregoś dnia wykorzystały chwilę słabości i dopadły Matkę. Lekki kaszel. Silny kaszel. Kaszel duszący, dopadający nocami, nie dający spać, rozmawiać, normalnie funkcjonować. Antybiotyk.
Ale tym razem Straszne Zarazy się wycwaniły. Odpuściły chwilowo Chłopców, ale Matki uczepiły się na dobre. Minął miesiąc. Temperatura znowu skoczyła do 39 stopni. Kaszel rozhulał się na dobre. I znów Antybiotyk.
Któregoś dnia Tedi kaszlnął. Matka znieruchomiałą. O nie, tylko nie to. Następnego dnia rozkaszlał się na dobre. Zapalenie oskrzeli. Tym razem już od progu powiedzieliśmy – basta, żadnych więcej antybiotyków. Lekarz się poddał. Skończyło się na dwóch sterydach.
* * *
I przypomniał się Matce domowy sposób na przeziębienie Babci Sierotki*, którego tajemnica przekazywana była z pokolenia na pokolenie, a który Dziadek Janek** nazywał wesoło Bździuchą.
PRZEPIS NA BŹDZIUCHĘ
Weź kilogram cukru na każdy kilogram porzeczki czarnej.
Przekręć to przez maszynkę (a w uwspółcześnionej wersji: zblenduj to dokładnie) i wsadź ową bździuchę do porządnie wyparzonych słoików.
Porzeczki oczywiście powinny być wcześniej umyte i bez gałązek, same owoce.
Nie pasteryzuj. Nie gotuj.
Trzymaj w ciemnym miejscu, w spiżarni albo w lodówce.
I jedz łyżkami cały sezon chorobowy, a szczególnie gdy pogoda licha albo gdy przemarzniesz – zamiast konfitur do herbaty, na kanapki jak dżem albo po prostu łyżką.
Bździucha w lodówce się nie psuje przez około rok, ale wymaga pewnej troski i ostrożności: słoiki muszą być wygotowane przez 5-10 minut, żeby zabić wszelkie bakterie i pleśni. Porzeczki wkładać najlepiej do gorących jeszcze słoików, wieczko i rant słoiczka dokładnie wytrzeć do sucha i mocno zakręcić.
Do otwartego słoiczka wkładać należy tylko czystą łyżeczkę i tego trzeba pilnować jak oka w głowie! Oblizywanie łyżeczki i pakowanie jej znowu do słoika, wkładanie noża usmarowanego masłem albo rozprowadzanie łyżeczką bździuchy po kanapkach i ponowne wkładanie jej do słoiczka odpada! Bo najdrobniejsze cząstki innego jedzenia sprawią, że zawartość słoiczka będzie pleśnieć.
Powszechnie znana nazwa bździuchy to galaretka z czarnej porzeczki. Nazwa ta jednak nie oddaje ani jej wyrafinowanego smaku, ani wyjątkowego charakteru. Nie mówiąc już o tym, że galaretka z czarnej porzeczki nie ma duszy a bździucha ją ma. Tak więc bździucha to bździucha. Tę nazwę dziedziczy się razem z przepisem.
Bździucha ma niesamowity smak dojrzałych czarnych porzeczek zamkniętych w słoiku, konsystencję bardzo gęstej galaretki i najbardziej na świecie naturalny skład. Ma też dużo witaminy C i innych skarbów.
Domowe sposoby na przeziębienie jak wiadomo są najlepsze i najskuteczniejsze ale nie działają od razu. Przezorna Matka narobiła bździuchy latem wypełniając szczelnie półtorej półki w lodówce w efekcie czego przez pół roku nie będzie w niej prawie miejsca na resztki z obiadu ani wędlinę. I karmi teraz Matka siebie i swoje Bachory licząc na cud. Czy pomaga? Nie wiem. W zeszłym roku zjedliśmy koło 8 kg (tak tak, z 4 kg porzeczek i 4 kg cukru) bździuchy przez sezon chorobowy, Miętus chorował non stop. Ale za to ile radości i smaku lata w środku zimy!
* Babcia Sierotka, a właściwie Babcia Łucja – Prababcia Matki i Praprababcia Chłopców, nie była tak naprawdę prawdziwą sierotką. Byłą sierotką podrabianą. Całe życie mieszkała razem z mężem i dwoma córkami w dużym domu. A dom to był dziwny i magiczny. Takie domy bywają tylko tam, w Milanówku. Magia domu polegała na niezwykłej sile przyciągania, zawsze pełno w nim było ludzi. Babcia miała sześcioro wnucząt w zbliżonym wieku. I cała ta szóstka, razem z jedną córką, jej mężem, no i rzecz jasna z Dziadkiem, zamieszkiwała Babciny dom. Czas mijał. Wnuczęta podrosły, wyprowadziły się. Pradziadek umarł. Babcia została sama samiuteńka. Tylko w weekendy i święta znów wszyscy ją najeżdżali. Dom, pełen ludzi, opustoszał a Babcia została Babcią Sierotką.
** Dziadek Janek, Pradziadek Chłopców, był bardzo wesołym człowiekiem i nadawał różnym rzeczom i różnym osobom swoje własne nazwy. I tak na wszystkie młodsze od siebie kobiety w rodzinie wołał Bacha albo Terecha, i żadne prośby i groźby nie działały, a nieustanne przypominanie prawdziwych imion na niewiele się zdało. Każdy pies to był Medor, bezrękawnik to jakubek a niegrzeczne dziecko – Syberyjak Jeden albo Gałgan Niedobry. I stosował wobec Syberyjaków karę cielesną polegającą na „przytarciu komuś mułka”, które to owo przytarcie było zupełnie bezbolesne fizycznie ale dotkliwe psychicznie, no bo kto by chciał mieć mułka przytartego.
* * *
Chorujemy non stop od początku sierpnia prawie. Czasem symultanicznie, czasem sekwencyjnie. Udało nam się w tym czasie przeczytać kilka wspaniałych książek, pożyczyć jedną przepiękną, cudownie ilustrowaną od szalonej Ciotki Kamy. I ocalić ją w ten sposób (książkę, nie Ciotkę) przed unicestwieniem. Albowiem Ciotka Kama stwierdziła, że szkoda takie obrazki marnować i trzymać zamknięte na półce, lepiej je wyciąć i powiesić na ścianie. Ocaliliśmy więc książkę i wkrótce i Wam ją pokażemy.
Udało się nam też, w przerwie między kolejnymi atakami Strasznych Zarazów, odwiedzić dwa miejsca, a jedno z nich najbardziej magiczne z magicznych!!! Ale o tym opowiemy następnym razem.